poniedziałek, 30 września 2013

Restauracja „Syrenka” w Ustce

Wczoraj wybraliśmy się ostatni raz w tym roku nad morze. Długi spacer brzegiem morza dobrze mi zrobił, bo pogoda dopisała i humory też. Gdy robimy sobie takie całodniowe wypady to chętnie zaglądamy do lokalnych restauracji w poszukiwaniu fajnych smaków. Planowaliśmy, że na obiad zatrzymamy się w Słupsku, gdy już będziemy wracać, nawet wybraliśmy miejsce, w którym chcieliśmy zjeść. Wcześniej jednak przypomniałam sobie o restauracji, która przeszła rewolucję pod okiem p. Gessler. Co prawda nie jestem fanka pani Magdy, ale wiele dobrych opinii o samej restauracji sprawiło, że podczas spaceru zdecydowaliśmy, ze zostajemy na obiad w Ustce.
I to w sumie był dobry pomysł. Ale nie obyło się bez małych wpadek.
Gdy weszliśmy do restauracji i rozejrzeliśmy się po sali nie znaleźliśmy wolnego stolika, ale też żadna z pań kelnerek do nas nie podeszła. Sama podeszłam do baru i zapytałam czy jest szansa na stolik, a pani nawet na mnie nie spojrzała i stwierdziła, że nie ma. Przy czym druga z pań kelnerek zapytała dla ilu osób i gdy powiedziałam, że dla dwóch to okazało się, że stolik jest i to nawet dla 4 osób. Nieco dziwne zachowanie, tym bardziej, że dosłownie po chwili zwolniły się dwa kolejne stoliki. Po pierwszym, nieco dziwnym wrażeniu było już dużo, dużo lepiej. 
Wnętrze restauracji jest dosyć przytulne, ciepłe, choć z pewnością bardziej nadaje się na obiad, kolację niż na randkę, bowiem restauracja nie jest zbyt duża i stoliki stoją dosyć blisko siebie.



Otrzymaliśmy karty i w zasadzie od razu rzuciło się w oczy to, że karta jest mała, co dla mnie zawsze jest dużym plusem. Nie lubię, gdy menu jest rozbudowane, bo wtedy szanse na świeże, a nie odgrzewane dania maleją. 


Zdecydowaliśmy się na zupy – Zielonooki wybrał rybną, a ja krem z dyni, a na drugie danie oboje wzięliśmy gołąbki z dorsza w sosie pomidorowym. Jako, że nie pijamy w trakcie posiłków to napoje sobie darowaliśmy.
Tuż po złożeniu zamówienia pojawiło się przed nami czekadełko w postaci trzech pysznych, gorących wędzonych szprotek podanych w pergaminie. Zważywszy na to, że przeważnie w postaci czekadełka pojawia się jakieś pieczywo, smalec czy pasta, to te szprotki były bardzo miłym zaskoczeniem. Poprosiliśmy też o 300 g szprotek wędzonych na wynos. 


Zupy pojawiły się na stole dosyć szybko i obie okazały się bardzo dobre. Zupa rybna (14 zł/250 ml), na którą zdecydował się Zielonooki była dobrze doprawiona, smaczna i pełna dużych kawałków ryby.


 A mój krem z dyni (12 zł/250 ml) podany z chrupiącymi, prażonymi pestkami okazał się po prostu mistrzowski, przepyszny, doskonały, bajeczny... jedno określenie to za mało. Zawsze myślałam, że robię dobry krem z dyni, ale ten był jeszcze smaczniejszy. Idealny. 


Oczywiście nie omieszkałam zapytać, czy krem jest podawany sezonowo czy przez cały rok. Okazało się, że jest w menu stałą pozycją i ja wiem jedno – na ten krem będę wracać przy każdej wizycie w Ustce.
Zupa cudownie nas rozgrzała i myślałam, że drugie danie również mnie powali na kolana. Nie powaliło. Ale może dlatego, że gołąbek z dorsza w sosie pomidorowym (16 zł) był letni, a nie gorący. Był smaczny, dobrze doprawiony, delikatny (pewnie dlatego, że dorsz jest chudą rybą), ale fakt, że nie był gorący pewnie nieco zepsuł efekt końcowy. Za to sos pomidorowy z lekko kwaśną nutą (podobno z dodatkiem soku z kiszonej kapusty) okazał się świetnym dodatkiem. 


Przy zamawianiu nie pomyśleliśmy o tym, aby poprosić dodatkowo pieczywo, czy ziemniaki z wody, które stanowiłyby fajny dodatek do sosu. Ale też nie zostaliśmy o to zapytani przez panią kelnerkę. Nie wiem czy to zabieganie (pełną restaurację obsługiwały 3 kelnerki) czy brak dbałości o klienta, ale takiego pytania zabrakło. Podobnie jak pytania, czy podać coś do picia (pomijam fakt, że nie pijamy podczas jedzenia, ale pytanie powinno zostać zadane).
Po zjedzeniu w sumie dosyć dobrego obiadu poprosiliśmy o rachunek i tu skucha na całej linii... Siedzieliśmy, siedzieliśmy, siedzieliśmy... ściąganie wzrokiem kelnerki nie pomagało. Już miałam ochotę wstać i po prostu wyjść. W ostatnim momencie pojawiła się jednak pani kelnerka z naszym rachunkiem, przeprosiła, że tak długo to trwało i tłumaczyła się zabieganiem. I może nie byłoby w tym niczego dziwnego, gdyby nie to, że przyjmowała zamówienie przy stoliku obok i nawet kilka razy spojrzała w naszą stronę.
Jednak z pewnością tam wrócimy, aby spróbować również innych dań, bo podobno sandacz podawany na fasolce szparagowej i dorsz z borowikami są pyszne (tak wynikało z rozmowy, która toczyła się dosyć głośno przy sąsiednim stoliku).
Zupa i gołąbek sprawiły, że oboje byliśmy najedzeni, choć nie przejedzeni. Ceny nie są  wygórowane, za dwudaniowy obiad i dodatkowo wędzone szprotki zapłaciliśmy 67 zł
Na deser już się nie zdecydowaliśmy, wybraliśmy się na lody do pobliskiej lodziarni.
A po obiedzie wybraliśmy się jeszcze raz na spacer nadmorską plażą. 


sobota, 28 września 2013

Surówka z pomidorów

W zasadzie nie wiem czy ta surówka powinna się na blogu pojawić, bo żadnej filozofii w niej nie ma i chyba to bardziej propozycja, niż przepis.  Jednak skoro jest jajko sadzone, to niech i będzie surówka z pomidorów. W końcu nie tylko to co skomplikowane przygotowujemy w kuchni.
To jeden z moich ulubionych dodatków do obiadu czy kolacji w okresie sierpniowo – wrześniowym. Najsmaczniejsze pomidory, cebulka, sól i pieprz. I nic więcej mi już nie potrzeba. Niektórzy lubią ze śmietaną, z jogurtem czy z oliwą. A ja lubię właśnie tak – najprościej jak się da. Pomidory koniecznie muszą być pokrojone w nieregularne kawałki, a sama surówka musi odstać przed podaniem jakieś 15 – 20 minut, wtedy cebulka zmięknie i całość będzie smaczniejsza. A gdy pomidory puszczą sok to z przyjemnością na koniec go wypiję.
Czasem dodaję świeżą bazylię albo szczypiorek. Jednak poniższa wersja jest tą numer  jeden. 


Składniki na 4 porcje:
4 duże albo 6 mniejszych pomidorów (u mnie malinowy, pomarańczowy i żółty)
1 cebula
sól (u mnie himalajska z młynka Kotanyi)
świeżo mielony pieprz

Pomidory umyć, wytrzeć do sucha i pokroić w nieregularne kawałki. Cebulę obrać, pokroić w bardzo drobną kostkę, dodać do pokrojonych pomidorów. Oprószyć solą i pieprzem (u mnie mało soli, sporo pieprzu), wymieszać i odstawić na 15 – 20 minut.
I gotowe. 


wtorek, 24 września 2013

Chleb pszenno – żytni z siemieniem lnianym (na drożdżach)

Kolejny chleb z serii bardzo prostych i bardzo smacznych. Nie trzeba wielkich umiejętności, aby cieszyć się domowym pieczywem, tylko odrobinę czasu i cierpliwości, bo ciasto musi mieć czas na to, aby wyrosnąć. 


Składniki na foremkę 12 x 27 (wymiary na dole blaszki)

350 g mąki pszennej chlebowej typ 750
350 g mąki żytnej typ 720
40 g świeżych drożdży
450 -500 ml letniej wody
2 łyżeczki soli
5 łyżek letniego mleka
1 łyżka oleju
1 łyżeczka cukru
4 czubate łyżki ziaren siemienia lnianego


Mleko lekko podgrzać (ale nie za mocno, bo zabije drożdże), wsypać 1 łyżeczkę cukru, rozkruszyć drożdże, wymieszać i odstawić na kilka minut do wyrośnięcia zaczynu.
Mąkę, sól, siemię lniane, wsypać do miski i wymieszać, dodać łyżkę oleju, wyrośnięty zaczyn, wlać 450 ml wody. Wyrobić gładkie ciasto ręcznie, mikserem z hakami albo w robocie (mnie pomógł robot Chef Titanium i zajęło mu to 5 minut). Jeśli jest za gęste dolać jeszcze trochę wody. Ciasto przełożyć do miski wysmarowanej oliwą, przykryć ściereczką i zostawić do wyrośnięcia na 60 minut. Przełożyć do foremki wysmarowanej masłem, ponownie przykryć i zostawić na koleją godzinę do wyrośnięcia (chleb ma taką konsystencję, że można go upiec w foremce albo uformować z niego bochenek)
Piekarnik nagrzać do 190 stopni (góra - dół), włożyć foremkę z chlebem i piec 50 minut. Od razu wyciągnąć z foremki i zostawić do wystygnięcia.
Chleb po upieczeniu ważył 1 kg. 


poniedziałek, 23 września 2013

Knedle ze śliwkami

Knedle z owocami robię w zasadzie dwa razy w roku: latem serowo – ziemniaczane z truskawkami, a jesienią ziemniaczane ze śliwkami. Kiedyś robiłam częściej, ale tylko te pierwsze smakują doskonale, każde kolejne już takie nie są, więc dlatego robię je tak rzadko. To trochę tak jak z zupą grzybową i czystym barszczem - najlepiej smakują raz do roku – w Wigilię.
Z podanej przeze mnie ilości składników wychodzi około 26 knedli jeśli użyje się do nich drobnych śliwek, np. węgierek albo około 20 sztuk, gdy wybierze się większe śliwki. Ja odkąd odkryłam śliwki odmiany amers to tylko z nimi robię knedle, bo się nie rozpadają i są cudownie soczyste.  Knedle wychodzą wtedy duże i trzy sztuki w zupełności mi wystarczają, aby się najeść.
Oczywiście można użyć takich śliwek jakie się lubi, w tej kwestii niczego nie narzucam.  Podobnie z dodatkami. Jeden lubi z cukrem i śmietaną, drugi z bułką tartą podsmażoną na maśle, trzeci z samym masłem, a ja lubię z cynamonem, cukrem i odrobiną roztopionego, lekko podsmażonego masła.
Tak knedle robiła moja babcia, tak robię je również ja.  
 

Składniki na 20 – 26 sztuk:
1,2 kg ziemniaków ( najlepiej klasy C albo BC – ja używam do klusek przeważnie odmiany Satina, waga przed obraniem)
200 g mąki pszennej (do wszelkich klusek, pierogów używam najczęściej poznańskiej) + mąka do posypywania
2 jajka
½ łyżeczki soli

20 – 26 wypestkowanych śliwek
cukier (można użyć cukru w kostkach, ale dla mnie kostka cukru do knedla to nieco za dużo)

do podania wg uznania i smaku:
rozpuszczone masło + cynamon + cukier
bułka tarta podsmażona na maśle
śmietana + cukier
posiekane orzechy zrumienione na maśle


Ziemniaki obrać, ugotować w osolonej wodzie, zostawić do wystygnięcia (najlepiej ugotować je dzień wcześniej i po ostygnięciu schłodzić w lodówce), a następnie zemleć w maszynce do mięsa albo przecisnąć przez praskę (ja wykorzystałam maszynkę, przystawkę do robota).
Do zmielonych ziemniaków wbić 2 jajka, wsypać sól, mąkę i dosyć szybko wyrobić ciasto – im dłużej ciasto będzie wyrabiane tym bardziej będzie się kleiło i wymagało dosypania mąki (ja wyrabiam w robocie, wtedy ciasto nie przyjmuje ciepła od dłoni i się nie lepi). Jeśli ciasto będzie lepiące można dodać 1 – 2 łyżki mąki (trudno precyzyjnie podać jej ilość, bo ziemniaki są różne, a i wilgotność mąki nie zawsze taka sama), jednak nie przesadzić, bo zbyt duża ilość mąki sprawi, że knedle po ugotowaniu będą twarde.
Z przygotowanego ciasta uformować gruby wałek i pokroić go na 20 – 26 plastrów (ilość zależy od wielkości śliwek – do większych potrzeba więcej ciasta). Każdy kawałek ciasta lekko rozpłaszczyć w dłoniach posypanych mąką, ułożyć na nim śliwkę, w środek której wsypać niewielką ilość cukru (ja sypię około 1/3 łyżeczki, ale można dać więcej). Otoczyć śliwkę ciastem i dokładnie je zlepić. Ułożyć na desce posypanej mąką. Gdy wszystkie knedle będą zlepione należy je od razu gotować, bo ciasto ziemniaczane nie powinno długo leżeć.
W dużym garnku zagotować wodę z solą (ja wsypuję ½ łyżeczki soli na 3 litry wody). Wkładać po kilka knedli, pamiętając o tym, że w trakcie gotowania zwiększają nieco swoją objętość (można gotować na dwa garnki). Gotować bez przykrycia przez około 10 - 12 minut (czas podaję od chwili włożenia do wrzącej wody, czyli od chwili wypłynięcia jakieś 5 - 6 minut)  na minimalnym gazie, na najmniejszym palniku, woda w garnku powinna tylko nieznacznie „pyrkać”, aby knedle nie popękały. Wyciągnąć za pomocą łyżki cedzakowej od razu na talerz.
Podawać z ulubionymi dodatkami – u mnie rozpuszczone, lekko zrumienione masło, cynamon i odrobina cukru. 



niedziela, 22 września 2013

Szarlotka kombinowana

Zamysł był taki, że upiekę szarlotkę tatrzańską, ale szarej renety u nas na targu jeszcze nie ma, więc byłam zdana na jabłka, które przywiozłam od rodziców (z ogrodu ich sąsiada). Niby twarde, niby lekko kwaskowe, ale jednak delikatne i się rozpadają. Tak więc na tatrzańską przyjdzie czas, a dziś zapraszam na szarlotkę na bardzo kruchym i smacznym cieście, z jabłkami krojonymi w plasterki.
Dobre kruche ciasto to podstawa udanej szarlotki. Moje kruche ciasto powstało w wyniku kilku prób, a wykorzystałam do przygotowania ugotowane żółtka i część masła zastąpiłam smalcem. I choć moją ulubioną szarlotką pozostanie ta na półkruchym cieście z przepisu Babci Walerii, to ta też jest bardzo smaczna i ma dosyć pokaźną warstwę jabłek, a o to w szarlotce przecież chodzi. 
Przy kruchym cieście trzeba pamiętać o tym, aby nie ogrzać ciasta podczas zagniatania, bo inaczej po upieczeniu będzie twarde.  Najlepiej posłużyć się nożem albo robotem jeśli takowy posiadamy.



Składniki na blaszkę 33x23 cm
250 g mąki krupczatki
250 g mąki pszennej tortowej
120 g cukru pudru
1 łyżka cukru waniliowego (dałam cukier z prawdziwą wanilią Kotanyi)
190 g zimnego masła (82 % tłuszczu)
50 g zimnego smalcu
3 ugotowane żółtka
szczypta soli
opcjonalnie 1 łyżka kwaśnej śmietany (ja nie dodaję)

2,5 kg jabłek
2 – 4 łyżki cukru
2 łyżeczki cynamonu (dałam 1 łyżeczkę cynamonu i 1 łyżeczkę przyprawy do jabłecznika Kotanyi)
1 łyżka bułki tartej
cukier puder do posypania szarlotki


Mąkę przesiać, dodać cukier puder, cukier waniliowy, sól i pokrojone na kawałki masło i smalec. Wszystko razem posiekać nożem albo wyrobić w robocie (ja wykorzystałam robot). Gdy tłuszcz będzie dobrze połączony z mąką dodać ugotowane żółtka przetarte przez sitko i bardzo szybko zagnieść (nie za długo, aby nie ogrzać ciasta). Gdyby nie chciało się zagnieść dodać 1 łyżkę kwaśnej śmietany. Gotowe ciasto podzielić na dwie części w proporcjach 2/3 i 1/3. Mniejszą część zawinąć w folię i włożyć do zamrażarki na co najmniej 2 godziny (powinno się dobrze zamrozić). Formę posmarować masłem, większą porcję ciasta delikatnie rozwałkować i wyłożyć nią dno formy. Wstawić do lodówki.
Jabłka umyć, obrać, pokroić na ćwiartki i pozbawić gniazd nasiennych. Pokroić je w bardzo cieniutkie plastry - ja to zrobiłam z pomocą szatkownicy, ale można to zrobić ręcznie albo w malakserze z tarczami tnącymi. Plasterki jabłek posypać cukrem i cynamonem i bardzo delikatnie wymieszać, aby nie połamać plasterków (najlepiej zrobić to partiami).
Ciasto w blaszce posypać łyżką bułki tartej i wyłożyć jabłka układając je warstwami. Zamrożoną część ciasta zetrzeć na tarce (mnie ponownie wyręczył robot) i posypać jabłka.
Piekarnik nagrzać do 200 stopni (góra – dół), wstawić blaszkę z ciastem i piec 45 – 50 minut – do ładnego zrumienienia ciasta.
Po upieczeniu ciasto wyciągnąć z piekarnika, zostawić do przestygnięcia i oprószyć cukrem pudrem.

Ps. Z moich obserwacji wynika, że ta sama ilość jabłek pokrojona w plasterki da nam znacznie grubszą warstwę jabłkową niż wtedy, gdy owoce zetrzemy na tarce.



piątek, 20 września 2013

Kurczak z brzoskwiniami i cynamonowo - kokosową nutą

Ten przepis był na starym blogu, cieszył się sporym zainteresowaniem i w sumie nie wiem dlaczego tak długo zwlekałam z umieszczeniem go tutaj. Ale już nadrabiam zaległości i przenoszę przepis w nowej odsłonie. 
Zdecydowanie jest to propozycja dla tych, którzy lubią mięso z owocami i lekko słodką nutą. My lubimy, więc co jakiś czas mięsno – owocowy obiad gości na naszych talerzach.
 

Składniki na 4 porcje:
4 porcje kurczaka, np. małe filety z kurczaka albo 4 udka, czy 8 małych pałki – w zależności co kto lubi i ile zje)
8 połówek brzoskwiń z puszki 
½ szklanki białego wina wytrawnego (ale można się bez niego obyć i zastąpić wodą)

2 - 3 łyżki płynnego miodu (jeśli jest gęsty to delikatnie go podgrzać)
2 - 3 łyżki soku z brzoskwiń
1 łyżeczka cynamonu
2 łyżki wiórków kokosowych wiórek kokosowych
sól, pieprz, papryka słodka czerwona, curry


Kurczaka umyć (ja z porcji dla siebie ściągam skórę), osuszyć papierowym ręcznikiem, oprószyć solą, pieprzem, papryką i curry. Przykryć folią spożywczą i wstawić na 2-3 godziny do lodówki (można na całą noc).
Wyłożyć do dużego naczynia żaroodpornego (na tyle dużego, aby potem jeszcze zmieściły się jeszcze brzoskwinie). Przykryć pokrywką albo folią aluminiową. Wstawić do piekarnika nagrzanego do 200 stopni (bez termoobiegu), po 10 minutach zmniejszyć temperaturę do 160 stopni i piec 30 - 40 minut (zależy od wielkości porcji kurczaka). W połowie pieczenia zdjąć pokrywkę albo folię i podlać podgrzanym winem, ponownie nie przykrywać. Gdy kurczak już się upiecze, wyciągnąć z piekarnika (nie wyłączać piekarnika, podwyższyć temperaturę do 180 stopni), włożyć brzoskwinie, polać je sokiem brzoskwiniowym, rozpuszczonym miodem, posypać cynamonem i wiórkami kokosowymi. Wszystko razem wstawić do piekarnika na 10 minut - można włączyć grill albo opiekacz (jeśli posiadamy taką opcję w piekarniku).
Podawać z ulubionymi dodatkami – u mnie był kokosowy ryż pełnoziarnisty i brokuły gotowane na parze. 



środa, 18 września 2013

Warsztaty Akademii Smaku Siemens

W ubiegły piątek miałam okazję uczestniczyć w warsztatach fotografii kulinarnej, zorganizowanej przez Akademię Smaku Siemens.
Z Jolą i Piotrem z bloga Damsko –męskie spojrzenie na kuchnie wyruszyliśmy do Warszawy skoro świt, ale na miejsce dotarliśmy na czas i zostaliśmy mile przywitani, poczęstowani kawą i zaproszeni do dużego stołu, przy którym zebrało się około 20 osób z kulinarnej blogosfery.
Warsztaty zaczęły się od wykładu pana Leszka Szurkowskiego, wykładowcy w Akademii Nikona, który pokrótce przybliżył nam jak robić zdjęcia kulinarne, aby były apetyczne. Dowiedziałam się przede wszystkim tego, że wcale nie muszę mieć wypasionego sprzętu czy studia fotograficznego aby robić apetyczne zdjęcia i że wystarczy kilka prostych elementów, aby wieczorową porą wykonać w mieszkaniu dobrze oświetlone zdjęcie. I to chyba była najważniejsza lekcja z całych warsztatów. Na ćwiczenia praktyczne za dużo czasu nie było, bowiem trudno w takiej dużej grupie o uwagę eksperta. Ale w końcu ćwiczyć mogę w domu. I tak nigdy nie osiągnę wyżyn artyzmu, a moje zdjęcia pozostaną raczej poglądowe niż artystyczne, jednak myślę, że ta odrobina wiedzy nie pójdzie w las. 

Podczas warsztatów nie tylko fotografowaliśmy, ale również gotowaliśmy. Podzieleni na 4 grupy zabraliśmy się do przygotowania bardzo fajnych dań, z których dwa urzekły mnie szczególnie.
Pyza i ja zabrałyśmy się za tiramisu z owocami i kwiatami, a przy okazji miałyśmy trochę czasu, aby pogadać.  Przy ozdabianiu pomogły nam dziewczyny, bo mnie pani Michalina wyciągnęła na wywiad (brrr... znowu pewnie gadałam trzy po trzy, bo stres mnie paraliżował).


Pozostałe grupy przygotowały takie fajne dania:

grillowany camembert z bakaliami i konfiturą figową(rewelacyjne połączenie smaków)


 pieczony filet z łososia podany na sosie ogórkowym


sałatkę z rukoli z plastrami pieczonej polędwicy wołowej w ziołach z sosem miodowo – balsamicznym i pomidorkami koktajlowymi 


Dania były nie tylko bardzo fotogeniczne, ale również bardzo smaczne. Zdecydowanie muszę przenieść na domowy grunt camembert i łososia z sosem ogórkowym, bo te połączenia bardzo mi smakowały.
Tak więc oprócz odrobiny wiedzy fotograficznej przywiozłam do domu kolejne kulinarne inspiracje, które zamierzam wykorzystać.
Dzień był pełen wrażeń, spotkań z fajnymi osobami i doskonałych smaków. Żałuję, że niewiele czasu było na to, aby z każdym zamienić choć po kilka zdań i poznać bliżej. Ale mam nadzieję, że jeszcze będzie ku temu okazja.

wtorek, 17 września 2013

Gofry (przepis I)

Gofry robię sporadycznie, zaledwie kilka razy w roku.  Dotychczas posługiwałam się gofrownicą, która pozwalała na upieczenie gofrów, a może raczej wafli w kształcie kwiatka podzielnego na 5 serduszek. I choć miała sporą moc to jednak nie były to gofry z prawdziwego zdarzenia. Postanowiłam więc kupić porządną gofrownicę. Po konsultacjach, przeczytaniu wielu opinii zdecydowałam się na gofrownicę DEZAL 301.5 z grubą kratką, która jest polskim produktem, dosyć solidnie wykonanym i ma duża moc (1300W). I choć nie ma żadnych lampek, przycisków, kontrolek to sprawdziła się znakomicie. Producent rekomenduje ją do małej gastronomi i przeznaczona jest do używania w sposób ciągły.
Wreszcie mam gofry z prawdziwego zdarzenia – wypieczone, chrupiące i mające kształt klasycznego gofra. Przepisów na gofry jest sporo. Ja posługuję się dwoma – jeden dostałam od mojej koleżanki Anety wiele lat temu i z niego przeważnie korzystałam, a drugi pojawił się u mnie dzięki mojej sąsiadce Małgosi. Pojęcia nie mam skąd dziewczyny przepisy wzięły, ale są sprawdzone i gofry wychodzą z nich naprawdę bardzo dobre. Próbowałam też robić gofry belgijskie, ale to już zupełnie inne ciasto i inne gofry. Dziś pierwszy z przepisów, do którego wprowadziłam kilka swoich drobnych zmian. W tych gofrach nie ma ani zbyt wiele cukru, ani zbyt wiele tłuszczu, a mimo to wychodzą pyszne i chrupiące. 


Składniki na 12 gofrów:

½ szklanki śmietany homogenizowanej (ja używam szczecineckiej 12 %, ale może być każda inna, byle gęsta)
1 i ½ szklanki kefiru albo jogurtu naturalnego
½ szklanki zimnej wody
1 czubata łyżka cukru pudru
1 łyżka stopionego masła
2 jajka
1 pełna łyżeczka sody oczyszczonej
2 szklanki mąki (ewentualnie trochę więcej, gdy ciasto jest zbyt rzadkie)
szczypta soli



Żółtka oddzielić od białek. Do miski wlać śmietanę (wymieszaną z sodą), jogurt albo kefir, wodę, dodać żółtka, sól, cukier i 1 łyżkę stopionego masła. Całość zmiksować na wysokich obrotach do uzyskania jednolitej masy (ja użyłam robota). Dodać mąkę – tyle, aby uzyskać ciasto o konsystencji gęstej śmietany (u mnie to przeważnie 2 szklanki mąki, czasem łyżka czy dwie więcej). Białka ubić na sztywną pianę i delikatnie połączyć z masą. Odstawić na 20 minut.
Nagrzać gofrownicę, posmarować płytki olejem, wlać porcję ciasta i piec zgodnie z instrukcją – u mnie 4 minuty i gofry są gotowe.  Upieczone wyłożyć na kratkę, aby odparowały.
Podawać z ulubionymi dodatkami.


poniedziałek, 16 września 2013

Próbuję, smakuję, testuję: Tarty na 1001 sposobów Delecty

Czasem warto odejść od tradycyjnego polskiego obiadu czy deseru i zrobić coś innego. Coś, co będzie nie tylko smaczne, ale i efektowne. A jednocześnie pozwoli „przemycić” dzieciom np. porcję warzyw czy owoców w ciekawej formie. 


Dotychczas robiłam tarty sama, ale gdy zostałam zaproszona do przetestowania Tart na 1001 sposobów, które są nowością w ofercie Delecty to pomyślałam, że nie mam nic do stracenia. 


Zawsze do takich półproduktów podchodzę nieco sceptycznie, bo w sumie co w nich jest takiego, czego nie mogłabym zrobić samodzielnie? No w zasadzie nic. Tylko, że ja gotuję od dawna, zrobienie kruchego ciasta nie jest dla mnie żadnym wyzwaniem. A i z pomysłem na nadzienie większych problemów nie mam. Jednak znam wiele osób, które z kruchym ciastem sobie nie radzą, nie potrafią go zagnieść tak, aby w efekcie było zwarte, ale kruche.
Z pomocą przychodzi Delecta proponując półprodukt w postaci dwóch tart, jedna w wersji na słono, druga w wersji na słodko. Ja miałam okazję przetestować jedną i drugą. Potrzeba tylko kilku dodatkowych produktów, aby wyczarować fajny i oryginalny obiad, za każdym razem nieco inny.
Oczywiście pierwszą rzeczą jaką zrobiłam to było zapoznanie się ze składem.
I tak w tarcie na słono znalazłam: mąkę pszenną, sól, substancje spulchniające: difosforany, węglany sodu i glukozę, a w fixie do nadzienia: mąkę pszenną, skrobię, przyprawy (pieprz i gałkę muszkatołową). A w tarcie na słodko: mąkę pszenną, cukier, substancje spulchniające: difosforany, a w fixie do nadziania: mąkę, cukier, skrobię, glukozę, aromat, barwnik: karoteny.
Czyli w zasadzie nie ma się do czego przyczepić, bo wszystkie te produkty używa się podczas pieczenia. 


Jako, że jest nas dwoje i nie dalibyśmy rady zjeść takiej tarty, to zaprosiłam znajomych na kolację. Przygotowałam tartę wytrawną z dodatkiem kurczaka, brokułów, papryki, zielonego groszku i szczypiorku. Podałam ją z sałatką z orzechowym winegretem. I pewnie, gdybym nie powiedziała, że to z półproduktu to by się nie zorientowali. Do przygotowania tej tarty wykorzystałam i ciasto i fix. 


Ze słodką tartą obeszłam się nieco inaczej i przygotowałam ją w postaci małych tartaletek – wyszło mi 8 sztuk. Nie wykorzystałam jednak w tym przypadku fixu, który na moje oko przypomina po prostu budyń, ale napełniłam tartaletki kremem na bazie serka mascarpone i śmietany, a ozdobiłam świeżymi owocami. Ale tu w zasadzie można wykorzystać znacznie więcej składników takich jak twaróg, budyń, czekolada, wszelkie kremy, dżemy i owoce. 


I słodka i słona wersja wyszła bardzo fajnie. Ciasto ładnie się wypiekło, było kruche i dobre w smaku. Jedyne co ja bym zmieniła, to wyrzuciłabym substancję spulchniającą, bo ja zdecydowanie wolę tarty z kruchego, a nie półkruchego ciasta – ale to oczywiście kwestia własnych upodobań.
Na opakowaniu jest zaznaczone, że składniki przeznaczone są na 12 porcji. Trudno mi się z tym zgodzić, bo o ile jeszcze słodką tartę dałoby się podzielić na 12 małych części, to raczej tartą wytrawną nie najadłoby się 12 osób, a co najwyżej 4 – 6, w zależności od apetytów. Nas było czworo i kawałek tarty został.

Tarta to jedno z tych dań, które możemy przygotować wykorzystując to, co mamy akurat w lodówce i tylko od nas samych zależy, co się w niej znajdzie. A jeśli mamy w domu osoby, które lubią różne dodatki to możemy przygotować mini tarty, upiec je w osobnych foremkach i wtedy każdy otrzyma tartę ze swoimi ulubionymi dodatkami.
W każdym opakowaniu tarty można znaleźć broszurkę z propozycjami przygotowania tart w różnych kombinacjach, co z pewnością ułatwi sprawę osobom, którym brakuje pomysłów na fajne nadzienia. Jednak gdyby komuś zabrakło inspiracji to może je znaleźć na stronie DelektuJEMY.
Sama po zajrzeniu tam stwierdziłam, że kilka pomysłów chętnie podpatrzę i wykorzystam we własnej kuchni. 




Cena detaliczna opakowania, w którym znajduje się baza do ciasta i fix to około 4,90 zł.

Wpis sponsorowany, zawiera lokowanie produktu.

niedziela, 15 września 2013

Sałata z orzechową nutą

Bardzo często jadamy takie warzywne miksy sałat z warzywami, a dodatkiem jest klasyczny albo miodowy winegret. Jednak od czasu do czasu wzbogacam taką sałatkę np. orzechami i robię sos z taką samą nutą – w tym przypadku orzechową.
Tym razem sałata była dodatkiem do tarty z kurczakiem i warzywami. Bardzo smakowała naszym gościom, więc z czystym sumieniem polecam. Oczywiście można zrobić ją z klasycznym winegretem jeśli brakuje nam składników takich jak likier czy syrop orzechowy. 


Składniki na 4 – 6 porcji

4 duże garście dowolnej sałaty (można użyć gotowego mixu, ja wykorzystałam sałatę strzępiastą i czerwoną dębową)
1 duży pomidor
½ ogórka sałatkowego
kilka rzodkiewek (wykorzystałam 8 podłużnych z białym końcem)
½ strąka czerwonej papryki
½ strąka żółtej papryki
½ czerwonej cebuli
2 łyżki posiekanego szczypiorku
5 orzechów włoskich
15 pistacji

Sos:
3 łyżki oleju ( u mnie słonecznikowy)
2 łyżki likieru orzechowego
1 łyżka syropu orzechowego
1 łyżeczka octu winnego
½ łyżeczki soku z cytryny
2 łyżki bardzo zimnej wody
szczypta soli
szczypta pieprzu

Wszystkie składniki sosu umieścić w małym słoiczku, zakręcić i wstrząsnąć kilka razy, aby składniki się połączyły.
Sałatę opłukać, osuszyć, porwać na kawałki i ułożyć w salaterce albo na dużym talerzu. Pomidora pokroić w grubą kostkę, paprykę w paseczki, rzodkiewkę w plasterki, a ogórka w półplasterki. Cebulę pokroić w półplasterki i delikatnie rozdzielić. Orzechy i pistacje posiekać niezbyt drobno.
Na sałacie rozłożyć warzywa, posypać posiekanymi orzechami włoskimi i pistacjami. Polać przygotowanym sosem i od razu podawać. Sałatę najlepiej przygotować krótko przed podaniem, bo wtedy sałatka nie rozmięknie. 



czwartek, 12 września 2013

Tort czekoladowo – śmietanowy z malinami

Nuda... znowu tort i znowu na śmietanie i mascarpone. No, ale nic nie poradzę, że takie torty moja rodzina lubi najbardziej. Miałam nie publikować tego przepisu, ale ulegając prośbom, które pojawiły się na FB dzielę się kolejnym przepisem na tort – tym razem przygotowanym na urodziny Mamy. I o dziwo smakował wszystkim bez wyjątku, nawet mnie samej :-)
Tort jest bardzo łatwy do przygotowania i robi się go dosyć szybko, pod warunkiem, że biszkopt zostanie upieczony dzień wcześniej. 
Tort nie jest zbyt słodki, galaretka porzeczkowa i maliny sprawiają, że jest lekko kwaskowy i lekki. Oczywiście można dać więcej cukru do masy, ale moja rodzinka stwierdziła,  że jest taki w sam raz. 
Po przekrojeniu nie wygląda może powalająco, ale krojenie tortu z owocami w środku do najłatwiejszych nie należy.


Składniki na tort o średnicy 25 cm

Biszkopt:
6 dużych jajek (moje po 75 g)
1 szklanka* drobnego cukru do wypieków
½ szklanki mąki pszennej tortowej
½ szklanki mąki ziemniaczanej
½ szklanki dobrego, ciemnego kakao
1 łyżka octu
1 pełna łyżeczka proszku do pieczenia

Masa:
500 g serka mascarpone
500 ml śmietanki kremówki 36 %
2 czubate łyżki cukru pudru (dałam domowy waniliowy)
opcjonalnie 1 pełna łyżeczka żelatyny rozpuszczona w 2 łyżkach wrzątku (tym razem nie dodawałam, ale gdy jest bardzo gorąco to warto usztywnić masę niewielką ilością żelatyny )

Poncz:
½ szklanki gorącej wody
2 łyżeczki cukru
sok z połowy cytryny
3 łyżki koniaku albo likieru malinowego

Dodatkowo:
700 g malin
1 mały słoiczek dżemu (ja dałam galaretkę porzeczkową ucieraną na surowo)
posypka czekoladowo do obłożenia boków tortu


Obie mąki przesiać razem z kakao. Żółtka oddzielić od białek. Białka ubić ze szczyptą soli na sztywną pianę, dodając partiami cukier (nie wszystko od razu). Do żółtek dodać proszek do pieczenia i ocet, szybko wymieszać (masa spieni się i odbarwi) i dodać do białek. Ubić razem, a na końcu dodać obie mąki z kakao i delikatnie wymieszać łopatką (już nie miksować).
Dno tortownicy o średnicy 25 cm wyłożyć papierem do pieczenia albo posmarować masłem i posypać mąką. Ciasto przelać do tortownicy.
Piec około 40 -50 minut, 160 - 180 stopni (u mnie 160 stopni w termoobiegu), do suchego patyczka. Biszkopt ostudzić (dobrze upiec go dzień wcześniej) i podzielić na trzy części (ja podzieliłam na cztery i tę czwartą pokruszyłam i zostawiłam do wysuszenia – przyda się do ciasteczkowego spodu do innego ciasta).
Przygotować poncz. W gorącej wodzie rozpuścić cukier, a gdy ostygnie wlać sok z cytryny i alkohol. Wymieszać.
Przygotować masę. Serek mascarpone włożyć do miski, wlać śmietanę i ubić razem na puszystą masę. Pod koniec ubijania dodać cukier puder (jeśli masa ma być bardziej słodka można dodać więcej cukru). Jeszcze chwilę ubijać, aż masa będzie sztywna. Pod koniec można dodać również żelatynę rozpuszczoną w gorącej wodzie i lekko przestygniętą, ale nie zimną, bo inaczej zrobią się kluski. Masę podzielić na trzy części, dwie mniejsze i jedną większą, która zostanie wykorzystana do posmarowania góry i boków tortu.

Na paterze ułożyć jeden blat biszkoptu, nasączyć go ponczem, posmarować dżemem i wyłożyć jedną warstwę kremu. Na kremie ułożyć warstwę malin lekko je wciskając w krem. Przykryć drugim krążkiem biszkoptu, nasączyć go ponczem, posmarować go kremem i ponownie ułożyć warstwę malin. Ułożyć trzeci krążek biszkoptu, również nasączyć go ponczem. Wyłożyć trzecią - tę większą część kremu, posmarować boki i górę tortu.
Boki tortu obsypać posypką czekoladową, a górę ozdobić malinami. Wstawić tort do lodówki na kilka godzin, aby dobrze się schłodził. 


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...