Strony

piątek, 29 listopada 2013

Chleb żytni na zakwasie

Zachciało mi się takiego najzwyklejszego chleba jaki piekła moja łemkowska babcia – żytniego, bez żadnych dodatków. I udało się... co prawda nie mam prawdziwego pieca, a jeno zwykły elektryczny piekarnik, ale chleb wyszedł przepyszny.
Jako, że ciasto jest dosyć luźne chleb trzeba piec w foremce. Upiekłam mały chlebek, bo Zielonookiego nie ma, więc i tak pewnie będę jadła go tydzień. Ale spokojnie można podwoić porcję i upiec duży chleb. Mi z podanych niżej proporcji wyszedł bochenek o wadze 1 kg, o dosyć zwartym i ciężkim miąższu. 
 

Składniki na foremkę 22 x 9 cm (mierzone na dole foremki): 

zaczyn:
100 g aktywnego zakwasu żytniego
50 g mąki żytniej razowej typ 2000
50 g letniej wody

ciasto właściwe:
cały zaczyn
500 g mąki żytniej chlebowej typ 720
2 płaskie łyżeczki soli
ok. 400 - 420 ml letniej wody

Ze 100 g aktywnego zakwasu, 50 g mąki razowej i 50 g wody przygotować zaczyn i odstawić na 24 godziny (ja robię wieczorem, około 18.00). Można nie robić zaczynu, a od razu wykorzystać 200 g aktywnego zakwasu, ja jednak wolę chleby z zaczynem, są mniej kwaśne, jednak wymagają więcej czasu.
Po 24 godzinach do miski przesiać mąkę, wymieszać ją z solą, dodać zaczyn, wlać 400 ml wody i z pomocą miksera z hakami (mnie wyręczył robot Chef Titanium Kenwood) wyrobić jednolite ciasto. Jeśli jest bardzo gęste dolać jeszcze trochę wody.  Przykryć ściereczką i odstawić na 12 godzin w temperaturze pokojowej, aby wyrosło.
Foremkę do pieczenia posmarować masłem, przełożyć ciasto z pomocą łopatki (przy okazji się odgazuje) i zostawić jeszcze na 1,5 – 2 h do wyrośnięcia. Wstawić do piekarnika nagrzanego do 200 stopni (u mnie góra – dół) i piec około 45 – 50 minut (na ostatnie 10 minut włączam termoobieg, aby chleb się ładnie zrumienił).

poniedziałek, 25 listopada 2013

Bułki maślane

Kupiłam krem piernikowy i Zielonooki stwierdził, że przydałaby się jakaś bułeczka. A że najlepiej pasują do takich dodatków miękkie, mleczne bułeczki to przewertowałam książkę pt. „Pieczenie chleba” Tadeusza Barowicza i znalazłam bułeczki maślane. Nieco zmodyfikowałam przepis i wyszły delikatne, smaczne bułeczki o miękkim, ale zwartym miąższu. Bułki rosły jak szalone, mimo iż zmniejszyłam ilość drożdży. I tradycyjnie do zaczynu dołożyłam łyżeczkę jogurtu naturalnego, bo to powoduje, że zaczyn przy zmniejszonej ilości drożdży doskonale pracuje.
Jako, że w przepisie nie było podane ile bułeczek wychodzi, to zrobiłam 8 sztuk i wyszły bardzo duże, więc spokojnie można zrobić ich 10 czy 12. 


Składniki na 8 dużych albo 12 mniejszych bułeczek:

500 g mąki luksusowej
50 -100 g mąki krupczatki
35 g drożdży (w oryginalnym przepisie 50 g)
3 łyżki cukru (w oryginale 4 łyżki)
1 czubata łyżeczka gęstego jogurtu naturalnego
230 ml ciepłego mleka (mleko nie może być zbyt gorące)
3 jajka (moje dosyć duże)
60 g masła
½ łyżeczki soli

jajko do posmarowania bułek + mak do posypania


Z drożdży, jogurtu naturalnego, 3 łyżek ciepłego mleka, 1 łyżki cukru i 1 łyżki mąki zrobić zaczyn i zostawić w ciepłym miejscu do wyrośnięcia na około 15 minut.
Masło rozpuścić i zostawić do przestygnięcia. Mąkę pszenną luksusową przesiać do misy, wymieszać z solą i pozostałym cukrem. Jajka rozkłócić (roztrzepać widelcem) i wlać do mąki. Dodać wyrośnięty zaczyn, wlać mleko i wyrobić ciasto (mnie wyręczył robot Chef Titanium). Dodać tyle mąki krupczatki, aby ciasto było miękkie, ale się nie kleiło do rąk (ja dałam 2 łyżki). Wlać roztopione masło i wyrabiać tak długo, aż ciasto przestanie się błyszczeć. 
Przełożyć do czystej miski posmarowanej olejem, przykryć ściereczką i zostawić w ciepłym miejscu do wyrośnięcia na około 60 minut (ciasto powinno przynajmniej podwoić swoją objętość). Wyrośnięte ciasto zagnieść jeszcze raz, ale krótko. Podzielić na  8 – 12 części i z każdej uformować okrągłą bułeczkę. Ułożyć na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia albo posmarowanej masłem, zachować spore odstępy, bo bułeczki jeszcze urosną. Zostawić na 20 minut do napuszenia. Posmarować rozkłóconym jajkiem i posypać makiem. Wstawić do piekarnika nagrzanego do 200 stopni (góra – dół, bez termoobiegu) i piec 20 – 25 minut, aż bułeczki się ładnie zrumienią (mniejszym wystarczy 20 minut, większe potrzebują 5 minut więcej).
Najsmaczniejsze ze słodkimi dodatkami, twarogiem albo żółtym serem.  Najlepsze w dniu pieczenia, ale można je z powodzeniem zamrozić - po rozmrożeniu są tak samo smaczne.



czwartek, 21 listopada 2013

Piernik staropolski

To już ostatni moment, aby zabrać się za piernik staropolski. Ciasto na niego musi leżakować co najmniej dwa tygodnie (a najlepiej 4 – 5 tygodni), a upiec go trzeba przynajmniej 3-4 dni przed świętami.
Przepis na ten piernik pochodzi z książki pt. „W staropolskiej kuchni i przy polskim stole”, a autorem jest Tadeusz Żakiej (książka zastała wydana pod pseudonimem Maria Lemnis, Henryk Vitry w 1979 roku). Lubię do niej zaglądać, bo choć nie ma w niej pięknych zdjęć, to są opisy obyczajów polskich domów i bardzo dobre przepisy.
W przepisie w zasadzie nic nie zmieniałam, jedynie pokombinowałam z ilością tłuszczu, bo przepis mówi o dodaniu smalcu albo masła, a ja mieszam te tłuszcze razem, co nadaje kruchości pienikowi. Do przygotowania piernika użyłam przyprawy Kotanyi, bo jako jedna z niewielu nie zawiera zbędnych dodatków w postaci mąki czy kakao (warto sprawdzać skład przyprawy albo zrobić ją samodzielnie).
 

Składniki na blaszkę 40 x 28 cm ( trzy blaty):

½ kg prawdziwego miodu (u mnie 250 g leśnego, 200 g wielokwiatowego i 50 g miodu z cynamonem)
2 szklanki* cukru (u mnie trzcinowy)
250 g smalcu albo masła (dałam 150 g masła i 100 g smalcu)
1 kg mąki pszennej (do pierników podobno najlepsza wrocławska i ja taką daję)
3 jajka (ja używam dużych – ok. 70 g )
3 płaskie łyżeczki sody oczyszczonej
½ szklanki zimnego mleka (u mnie 2%)
½ łyżeczki soli
2 – 3 torebki korzennych przypraw (dałam 2 torebki przypraw Kotanyi po 27g)

do przełożenia:
powidła śliwkowe, masa marcepanowa, czekolada, masa orzechowa – wszystko wg uznania (ja najbardziej lubię z powidłami i marcepanem)

polewa:
czekolada albo lukier wg uznania

*używam szklanki o pojemności 250 ml


2 -5 tygodni przed świętami:
Miód, cukier, przyprawy korzenne, smalec i masło podgrzać na wolnym ogniu niemal do wrzenia, a następnie zostawić do wystygnięcia (proces stygnięcia trwa dosyć długo). Mąkę przesiać, dodać sól, wymieszać. Sodę rozpuścić w ½ szklanki mleka. Do letniej masy dodać przesianą mąkę z solą, jajka, mleko z sodą i wyrobić starannie gładkie ciasto (u mnie trwało to około 10 minut, ale za mnie zrobił to robot Chef Titaniu Kenwood – można też wykorzystać mocny mikser z hakami albo wyrobić ciasto ręką - może się nieco lepić, ale tak ma być). Ciasto po wyrobieniu może być dosyć luźne, ale to niczemu nie przeszkadza, bo jak dojrzeje to stwardnieje.
Gotowe ciasto przełożyć do kamiennego garnka, przykryć czystą lnianą ściereczką i umieścić w chłodnym miejscu - ja z braku chłodnego miejsca i kamiennego garnka, włożyłam ciasto do miski z pokrywką i umieściłam na dolnej półce w lodówce (można wykorzystać szklaną czy metalową miskę i przykryć ją folią spożywczą).


3 – 5 dni przed świętami:
Dojrzałe ciasto wyciągnąć z lodówki kilka godzin przed pieczeniem, aby się ogrzało.  Podzielić na 3 części, każdą z nich rozwałkować na grubość 0,5 cm, przełożyć do blaszki wyłożonej papierem do pieczenia (jeśli nie mamy trzech blaszek to rozwałkowywać po kolei) Wstawić do piekarnika nagrzanego do 170 stopni i piec około 20 minut – każdy blat osobno. Zostawić do ostygnięcia – placki stwardnieją, ale po 2 – 3 dniach skruszeją i zrobią się miękkie.
Ostudzone placki od razu przełożyć lekko podgrzanymi powidłami śliwkowymi albo masą marcepanową, czy innym dodatkiem wg uznania. Po przełożeniu przykryć piernik arkuszem papieru do pieczenia i równomiernie obciążyć np. deską albo dużą książką. Zostawić na 2 – 3 dni w chłodnym miejscu (niekoniecznie w lodówce).


1 dzień przed świętami:
Piernik przekroić w poprzek na 3 części i oblać czekoladą albo lukrem. I ewentualnie ozdobić orzechami. Odłożyć w chłodne miejsce.

Piernik zachowuje długo świeżość, szczególnie, gdy jest przechowywany w chłodnym miejscu. Należy jednak pamiętać, że chłonie zapachy i dobrze go owinąć w papier śniadaniowy i lnianą ściereczkę.
Z tej porcji wychodzi duży piernik, a właściwie 3 podłużne pierniki. Można też upiec tylko 2 blaty, a z trzeciej porcji ciasta wyciąć małe pierniczki. Z bardzo podobnego przepisu są moje pierniczki – nie ma w nich jedynie mleka, a cała reszta prawie identyczna.



wtorek, 19 listopada 2013

Bulion warzywny

Bulion warzywny często jest bazą do wielu moich zup jarzynowych, kremów, które bardzo lubię, a w okresie jesienno – zimowym jem ich znacznie więcej. Doskonale rozgrzewają, sycą i są źródłem witamin i błonnika.
Taki bulion gotuję regularnie i nawet nie zawsze go zamrażam, bo wystarcza mi na dwie, trzy zupy... o ile wcześniej nie potraktuję go jako rosołu, bo przyznam, że smakuje mi chyba bardziej niż rosół na mięsie. Lubię go z dodatkiem makaronu, marchewki i zielonej pietruszki.
Taki bulion można przygotować w większej ilości, przelać do pudełek i zamrozić. Sprawdza się idealnie nie tylko jako baza do zupy, do sosu, ale i do risotto.
Ilość warzyw można sobie dowolnie zmieniać w zależności od upodobań. Ja lubię z dużą ilością marchwi, nabiera wtedy lekko słodkiego smaku, co mnie osobiście bardzo odpowiada. 


Składniki:
6 - 8 marchewek
2 duże pietruszki
1 duży seler
1 duży por
nać pietruszki i selera (u mnie sporo)
gałązka lubczyku (jak ktoś lubi to nawet dwie albo trzy – ja niestety fanką nie jestem)
opcjonalnie przypieczona cebula
1 liść kapusty włoskiej albo białej (można pominąć, ale ja osobiście lubię)
1 mały listek laurowy
10 ziaren czarnego pieprzu
1 - 2 łyżeczki soli (można dać więcej, ja solę mało)
2- 3 litry wody
1 łyżeczka dobrej jakości oliwy bądź oleju (aby witaminy rozpuszczalne w tłuszczach mogły się uwolnić)
½ łyżeczki świeżo mielonego pieprzu


Warzywa obrać, opłukać, pokroić na mniejsze części. Natkę pietruszki, selera i lubczyk można związać białą nitką. Do garnka włożyć warzywa, wsypać sól, wlać 1 łyżeczkę oliwy, wrzucić ziarna pieprzu, liść laurowy, zalać zimną wodą (tak aby przykryła warzywa). Zagotować i przestawić na najmniejszy palnik. Na wolnym ogniu gotować przez godzinę, aż warzywa będą zupełnie miękkie, a bulion aromatyczny.
Pod koniec dodać świeżo mielony pieprz, całość przecedzić przez sito i gotowe.
Ilość soli można sobie dowolnie regulować, wg własnego smaku i uznania. Warzywa po ugotowaniu takiego bulionu nie są już zbyt smaczne, bo wygotowane. Jednak można je wykorzystać do zupy kremu albo zmiskować i traktować jako zagęstnik do zup. Sałatka z takich warzyw już niestety smaczna nie będzie. 



poniedziałek, 18 listopada 2013

Wyniki konkursu na 7 urodziny bloga

Ilość zgłoszeń przeszła moja najśmielsze oczekiwania. Marzyło mi się 200 zgłoszeń, a okazało się, że jest ich aż 418. I gdy sobie to uświadomiłam pojawiło się przerażenie w oczach, bo jak wybrać tylko pięć... no jak? Wybór do łatwych nie należał, spędziłam nad nim sporo czasu, przeglądałam galerię kilkanaście razy w tę i z powrotem. Wybrałam najpierw 30 dań, takich, na które miałabym ochotę tu i teraz, a potem to się zaczęły schody. Najchętniej nagrodziłabym wszystkich, ale niestety nagród jest tylko pięć. I przykro mi, że nadzieje wielu osób nie zostaną spełnione, ale to tylko zabawa, więc mam nadzieję, że nikt się nie zniechęci, bo nigdy nie wiadomo, co nam pisane.
Bardzo dziękuję za tak liczny udział w konkursie. Cieszy mnie to, że jednak większość osób zna nasze upodobania i wie, co lubimy... więc tym bardziej wybór był szalenie trudny. 
Wszystkie zdjęcia można obejrzeć w Galerii na FB.
Ja zrobiłam swoją listę, Zielonooki swoją i dwa nazwiska nam się powtórzyły, choć z innymi daniami.

I nagrodę: 
czajnik i toster Kenwood, zestaw przypraw Kotanyi (3 młynki + 12 torebek z przyprawami) i zestaw produktów od Delecty otrzymuje
Beata Tulka 
za kostkę alpejską, którą mnie zaczarowała do tego stopnia, że będzie to ciasto najbliższego weekendu.


II nagrodę: 
 blender Triblade HB 724 Kenwood, zestaw przypraw Kotanyi (3 młynki + 12 torebek z przyprawami) i zestaw produktów od Delecty otrzymuje: 
Anna Kołodziej 
za moją ukochaną szarlotkę babci Walerii w cudownej formie siódemki (a od Zielonookiego za udziec indyczy).


III nagrodę:  
wyciskarkę do cytrusów Kenwood, wagę elektroniczna od Bielmaru,  zestaw przypraw Kotanyi (3 młynki + 12 torebek z przyprawami) i zestaw produktów od Delecty otrzymuje: 
Agata Skiba 
za pieczoną pierś kurczaka w ziołach, w aromatycznym sosie żurawinowym (a od Zielonookiego za gruszki z wątróbką).


IV nagrodę:  
wagę elektroniczna od Bielmaru,  zestaw przypraw Kotanyi (3 młynki + 12 torebek z przyprawami) i zestaw produktów od Delecty otrzymuje:
Monika Lemko 
za kalafiora na parze gotowanego, z sojowo jogurtowym makaronem podanego, do tego roladka z indyka z bakaliami, posypane pietruszki listkami. 


V nagrodę:
 wagę elektroniczna od Bielmaru,  zestaw przypraw Kotanyi (3 młynki + 12 torebek z przyprawami) i zestaw produktów od Delecty otrzymuje: 
Ewelina Pawłowska 
za grillowanego łososia z pieprzem cytrynowym, podanego z pieczonymi ziemniaczkami i surówką z kiszonej kapusty. 


Nagroda specjalna – niespodzianka od Zielonookiego i Zuzy powędruje do Elżbiety Pustelak za pałeczki z kurczaka w ziemniakach z pieczarkami, zapakowane w sakiewki z ciasta francuskiego oraz sałatkę z pomidorów.


A do Ani i Marcina Bliźniakowskich bardzo chętnie Zielonooki (oczywiście ze mną na przyczepkę) wpadnie na nalewki :-) 
 Nagrodzonym serdecznie gratuluję i proszę o przesłanie danych adresowych na terenie Polski (razem z numerem telefonu dla kuriera) na ten sam adres, na które wysyłane były prace konkursowe: margarytka75@vp.pl  - na dane czekam do środy.
Wszystkim dziękuję za wspaniałe dania, a sponsorom za świetne nagrody. 

Kingo, Pani Zosiu, Pani Agnieszko - ukłony w Waszą stroną i podziękowania za zaangażowanie i świetną współpracę. 


Konkurs sponsorowali: Kenwood, Kotanyi, Delecta, Zakłady Tłuszczowe Bielmar.  

Pierogi z gęsiną

Na jeden z obiadów upiekłam pierś gęsią z gruszkami. Ale oczywiście nie byliśmy w stanie tego zjeść na jeden posiłek, a mięso z gęsi odgrzewane nie smakuje już tak dobrze. Można je wykorzystać do sałatki, do pasztetu, albo przygotować pierogi. Przyznam, że z gęsiną robiłam po raz pierwszy, ale bardzo nam smakowały. Aromatyczne, miękkie i soczyste. Szczerze polecam. 


Składniki na 40 małych pierogów (wycinałam szklanką i cienko wałkowałam):

Ciasto:
2 szklanki mąki pszennej poznańskiej (najlepsza do pierogów) + mąka do podsypywania
2/3 szklanki gorącego mleka albo wody (ja wolę mleko)
½ łyżeczki soli

Farsz:
350 g upieczonego mięsa z gęsi (może być ze skórą)
½ upieczonej gruszki (można ją pominąć)
1 duża cebula
1 łyżka tłuszczu, który został z pieczenia gęsi
1 – 2 łyżki bułki tartej
½ szklanki zimnej wody (jeśli mięso jest mocno suche może być potrzebne więcej)
świeżo mielony pieprz i chili (u mnie z młynków Kotanyi)
majeranek

Dodatkowo:
2 cebule podsmażone na 1 łyżce tłuszczu pozostałego z pieczenia gęsi i 1 łyżeczce świeżego masła


Robienie pierogów zacząć od przygotowania farszu. Cebulę obrać, pokroić w grube półplasterki, podsmażyć na złoto na 2 łyżkach tłuszczu, który powstał przy pieczeniu gęsi. Mięso, gruszkę, cebulę zemleć w maszynce do mięsa (albo w malakserze – ja wykorzystałam przystawkę robota Chef Titanium Kenwood).
Do mięsa dodać ½ łyżeczki pieprzu, szczyptę chili, 1 łyżkę majeranku, wsypać bułkę tartą, wlać wodę i dobrze wyrobić – masa nie powinna być zbita, więc w razie potrzeby dodać jeszcze trochę wody. Spróbować i w razie potrzeby doprawić jeszcze solą czy pieprzem. Farsz odstawić i przygotować ciasto.
Do misy przesiać mąkę, wsypać sól i wymieszać. Wlać gorące, zagotowane mleko (albo wodę) i wyrobić gładkie ciasto – ja to robię robotem, ale zwykły mikser z hakami też sobie z tym poradzi. Gotowe ciasto jest ciepłe, przełożyć je do woreczka foliowego i zostawić na 10 minut, aby odpoczęło.
Blat albo stolnicę posypać niewielką ilością mąki. Ciasto podzielić na 2 części i każdą z nich (po kolei) rozwałkować na cienki placek. Wyciąć kółka (ja zrobiłam to szklanką), na każde nałożyć porcję farszu – ja sobie przygotowuję kuleczki z mięsa, żeby szło szybciej. Zlepiać pierogi, odkładać na tacę oprószoną mąką.
W dużym garnku zagotować wodę z 1 łyżeczką soli. Wkładać pierogi partiami (ja wkładałam po 20 sztuk), doprowadzić do ponownego wrzenia, zmniejszyć gaz, a gdy pierogi wypłyną na górę gotować je na bardzo wolnym ogniu 3 minuty. Ugotowane pierogi przełożyć na kilka sekund do miski z bardzo zimną wodą i od razu odcedzić na durszlaku. Przełożyć na talerze, polać podsmażoną cebulką.



niedziela, 17 listopada 2013

Pierś z gęsi pieczona z gruszkami

Gęś pojawia się na naszym stole od czasu do czasu – przeważnie w okresie jesiennym, gdy można ją kupić świeżą. Piekłam ją już na różne sposoby i nawet jakieś stare zdjęcia mam i zupełnie nie wiem dlaczego żaden z przepisów nie pojawił się na blogu. Jednak postanowiłam nadrobić to niedopatrzenie. Co prawda nie piekę gęsi w całości, bo nie bylibyśmy w stanie jej zjeść, a niestety gęś odgrzewana nie smakuje już tak dobrze jak świeża. Gdy dwa albo trzy lata temu byliśmy w Przysieku na imprezie „Gęsina na Świętego Marcina” to świetny kucharz, pan Artur Moroz mówił, że jeśli pieczemy gęś, to do stołu trzeba zaprosić tyle osób, aby została zjedzona, bo odgrzewana robi się włóknista. 
Podczas tych krótkich warsztatów dowiedziałam się również, aby kupować gęś powyżej 5 kg, aby mieć więcej mięsa, bowiem ilość kości zawsze jest taka sama. Gęś lubi rozmaryn, majeranek, jałowiec, no i zdecydowanie jest pijaczką – świetnie się komponuje z winem, calvadosem, cydrem.
Ja przeważnie piekę pierś albo nogi, bo to dla nas najwygodniejsze rozwiązanie. Piersi i tak nie jesteśmy w stanie zjeść na jeden obiad, ale obieram resztę mięsa i robię np. pyszne pierogi (przepis na nie już niebawem). Takie upieczone mięso, które zostanie można też zamrozić i wykorzystać przy robieniu pasztetu.
Do przygotowania tego dania użyłam japońskich gruszek nashi, które rosną w ogrodzie u brata. Wyszło pysznie i aromatycznie... Przypieczona skórka (Zielonooki ją uwielbia, ja niekoniecznie) dopełniła całości. 


Składniki na 4 porcje:
 
pierś z gęsi z kością i skórą (im większa tym lepiej)
3 gruszki (ja użyłam nashi, ale świetnie sprawdzi się również mało dojrzała lukasówka czy konferencja)
100 ml białego wytrawnego wina
sól, pieprz, słodka czerwona papryka (u mnie jak zawsze przyprawy od Kotanyi)
majeranek
gałązka świeżego rozmarynu


Mięso opłukać i osuszyć papierowym ręcznikiem. Wino wymieszać z 1 płaską łyżeczką soli, 1 płaską łyżeczką pieprzu, 1 czubatą łyżeczką czerwonej słodkiej papryki i 1 czubatą łyżką majeranku. Tak przygotowaną marynatą posmarować pierś z każdej strony, wymasować, włożyć do miski, przykryć folią i wstawić do lodówki na co najmniej 12 godzin (może stać nawet 48 godzin – dobrze wtedy odwrócić mięso 2 – 3 razy). Pierś przełożyć do rękawa do pieczenia (rękaw nakłuć w kilku miejscach) albo do naczynia żaroodpornego z pokrywką. Gruszki umyć, pokroić na ćwiartki, pozbawić gniazd nasiennych i ułożyć dookoła mięsa. Dodać gałązkę rozmarynu.  Przykryć albo zamknąć rękaw.
Piekarnik nagrzać do 200 stopni, wstawić gęś i po 10 minutach zmniejszyć temperaturę do 160 stopni i piec około 1,5 godziny. Pod koniec rozciąć rękaw albo zdjąć pokrywę, zwiększyć temperaturę do 200 stopni i włączyć opiekacz albo grill(jeśli jest taka opcja), aby skórka się ładnie przypiekła i zrumieniła (dodatkowo jakieś 10 minut). Moja pierś ważyła 1,2 kg, ale jeśli będzie większa to czas wydłużyć o 20 – 30 minut (w zależności od wielkości). W trakcie pieczenia polewać gęś powstającym płynem (z rękawem sprawa jest trudniejsza, ale wystarczy w kuchennych rękawicach obrócić mięso w foli i też zostanie nawilżone).
Po upieczeniu wyciągnąć mięso na półmisek, obłożyć gruszkami, przykryć folią aluminiową i zostawić na 5 – 10 minut w ciepłym miejscu, aby mięso odpoczęło.
Podawać z ulubionymi dodatkami. 



wtorek, 12 listopada 2013

7 Urodziny bloga

Dziś mija 7 lat odkąd założyłam bloga kulinarnego i opublikowałam swój pierwszy przepis, a właściwie przepis babciny, na najlepszą szarlotkę pod słońcem. Starego bloga już nie ma... ale nic się nie dzieje przypadkiem i skasowanie go wyszło mi tylko na dobre. Ten ma prawie trzy lata i mam nadzieję, że dalej będzie się rozwijał. Nie chcę uczestniczyć w jakimś niezdrowym wyścigu, więc będzie tak jak do tej pory – będę publikować to, co akurat gotuję i piekę, a niekoniecznie to, co jest na topie.
Te 7 lat zleciało mi wyjątkowo szybko, a ilość osób odwiedzających moją stronę przerosła moje najśmielsze oczekiwania i nawet mi się nie śniło, że blog rocznie będzie miał prawie 4 miliony odsłon. Może dla kogoś to niewiele, ale dla mnie liczba, której nie potrafię sobie nawet wyobrazić. A za tą liczbą stoicie Wy...
I za to bardzo Wam dzisiaj dziękuję.  Przede wszystkim za obecność, za ogrom życzliwości, za wiele dobrych i ciepłych słów, ale i za konstruktywną krytykę, którą ogromnie cenię (proszę nie mylić z krytykanctwem, bo to nie ta bajka), za wszystkie dobre rady i fajne przepisy, którymi się ze mną podzieliliście. Dziękuję za każdy komentarz, zaangażowanie i bardzo się cieszę, że tak wiele osób sięga po przepisy, które publikuję. To dla mnie największa frajda, gdy receptury się przydają, sprawdzają, a efekt końcowy jest zadowalający.
Tak po prostu DZIĘKUJĘ za wspólne tworzenie tego miejsca... bo blog to nie tylko moje przepisy, ale też Wasze komentarze i rozmowy w nich prowadzone.  Bardzo bym chciała, aby ci,  którzy tylko czytają, czasem się odezwali, ujawnili, zaznaczyli swoją obecność... bo komentarz to nie tylko informacja dla mnie, ale również drogowskaz dla innych, którzy chcieliby dany przepis wypróbować, a mają obawy.  To takie moje małe życzenie na te blogowe Urodziny... czy się spełni? Hmm... pomarzyć zawsze można :-)
Tortu niestety nie upiekłam... ale zrobiła to jedna z moich czytelniczek, za co serdecznie dziękuję :-) Oto tort szwarcwaldzki w wykonaniu Żanety:


poniedziałek, 11 listopada 2013

Rogale Marcińskie - po raz trzeci

Aby tradycji uczynić zadość i w tym roku upiekłam Rogale Marcińskie. Wykorzystałam przepis, który dopracowałam dwa lata temu, a który można znaleźć TUTAJ.
Podobnie jak w roku ubiegłym upiekłam duże rogale, aby jak najbardziej przypominały te wielkopolskie. Z roku na rok wychodzą ładniejsze, ale podobno trening czyni mistrza.
Są przepyszne i choć wymagają czasu, cierpliwości i pracy, to warto raz do roku je upiec samodzielnie.
W tym roku, już po raz drugi, zaprosiłam też do wspólnego pieczenia osoby z Facebooka. Zgłosiło się znacznie więcej osób niż rok temu, ale zobaczymy ile zdjęć trafi do albumu, który już można obejrzeć w galerii na FB.
A to moje tegoroczne rogale... pyszne, pachnące i puszyste.


niedziela, 3 listopada 2013

Bajaderki biszkoptowe

Po urodzinowym torcie Zielonookiego i wycinankach biszkoptowych zostało mi całkiem sporo ciasta. Część podsuszyłam, pokruszyłam i wykorzystam do spodów pod serniki, a część postanowiłam przeznaczyć na bajaderki.
Nie korzystałam z żadnego przepisu, ot poszłam do kuchni i nawrzucałam do miski co było pod ręką, a co wydawało mi się pasujące smakowo. Urok bajaderek polega na tym, że za każdym razem smakują inaczej – w zależności od rodzaju ciasta i dodatków, które wykorzystamy.
Bajaderki można przygotować z każdego rodzaju suchego ciasta, pod warunkiem, że nie ma kremu czy galaretki. Ja użyłam dosyć suchego biszkoptu, więc musiałam wlać więcej płynu i dodać trochę tłuszczu, bo moje biszkopty go nie zawierały. To chyba jedne z niewielu ciastek, które można zrobić na oko i dodać do nich to, co się lubi: orzechy, rodzynki, żurawinę, migdały, czekoladę itp. Ważne, aby uzyskać taką konsystencję ciasta, aby dawała się ładnie formować.


Składniki na 40 sztuk (wielkości dużego orzecha włoskiego, takie na 2 kęsy)

300 g czekoladowego biszkoptu (można użyć każdego innego suchego ciasta, ważne, aby było bez kremu czy galaretki) – ja użyłam resztek ciemnego biszkoptu
100 g masła
200 ml śmietany kremówki (jeśli używamy wilgotnego ciasta to zmniejszyć ilość śmietany do 100 ml)
4 pełne łyżki kwaskowatego dżemu (u mnie 2 łyżki jeżynowego, 2 łyżki z czarnej porzeczki)
3 łyżki alkoholu (rumu, koniaku, likieru amaretto – ja użyłam resztki medowiny, która mi się po barku walała)
50g + 50 g gorzkiej czekolady
1/3 szklanki rodzynków
½ szklanki posiekanych orzechów włoskich
1/3 szklanki pokruszonych płatków migdałowych (u mnie trochę płatków, trochę słupków)

Posypki wg uznania, u mnie:
wiórki kokosowe surowe i prażone
kolorowe posypki, pałeczki czekoladowe
gorzkie kakao


Rodzynki zalać alkoholem i zostawić, aby zmiękły. Biszkopt pokruszyć na drobne kawałki albo rozdrobnić blenderem, wsypać do dużej miski. Dodać posiekane orzechy i pokruszone płatki migdałowe, namoczone rodzynki (razem z alkoholem) i 50 g posiekanej na małe kawałki czekolady.
Masło włożyć do rondelka, wlać kremówkę, wrzucić 50 g połamanej na kawałki czekolady (jeśli używamy jasnego ciasta można wsypać dodatkowo 2 łyżki ciemnego kakao) i podgrzać. Dodać dżem i wymieszać. Całość wlać do pokruszonego ciasta i wyrobić ręką (przydaje się jednorazowa rękawiczka silikonowa). Masa powinna być jednolita, dosyć lepiąca i pozwalająca formować kulki. W razie potrzeby wlać jeszcze trochę śmietany albo mleka.
Z wyrobionej masy uformować dowolnej wielkości kulki, ja robiłam dosyć małe – wielkości orzecha włoskiego, ale można zrobić większe, np. takie jak mandarynka. Każdą kulkę obtoczyć w dowolnej posypce, ułożyć na tacy albo w papierowych papilotkach i wstawić do lodówki, aby się dobrze schłodziły.
Wyciągnąć 20 minut przed jedzeniem, aby się ogrzały i nieco zmiękły.




piątek, 1 listopada 2013

Karpatka

To jedno z tych ciast, które chyba lubi większość moich znajomych i cała rodzinka. Nie jest trudne do wykonania, nawet jeśli robi się tak jak ja – od początku do końca samemu, bez żadnych gotowców. Jednak nie jestem wrogiem gotowego kremu do karpatki, nawet pod jednym z wpisów o jogurtowych kremach Delecty dziewczyny wspominały, że kremy do karpatki sprawdzają się bardzo dobrze. I ten klasyczny i ten szybki. Więc jeśli ktoś nie chce się bawić, to może użyć gotowego kremu, choć przyznam, że ten robiony samodzielnie wcale nie jest trudny, może potrzeba 10 minut więcej. A i produkty do niego są przeważnie w każdym domu.
Tę karpatkę robię od wielu lat. To najzwyczajniejsze ciasto parzone i krem budyniowo – maślany, który zapożyczyłam sobie z jednego z ciast, które od bardzo dawna robi moja bratowa i nawet mnie udało się kilka razy je popełnić (obiecuję, że pojawi się za jakiś czas, bo jest bardzo dobre). Próbowałam jeszcze dwóch innych kremów, z dodatkiem jajek, ale wychodziły zbyt rzadkie, ten jest gęsty i nie wychodzi z ciasta. 
Do mleka można dodać laskę wanilii,  ja zdecydowanie wolę pastę waniliową, bo mniej z nią roboty. 


Składniki na blaszkę 33 x 23 cm

Ciasto:
250 ml wody
125 g masła albo margaryny (ja używam masła)
1 szklanka* mąki pszennej tortowej (około 180 g)
szczypta soli
5 jajek średniej wielkości

Krem (jeśli ciasto nie jest mocno pofałdowane można zrobić z połowy porcji):
1 litr mleka (ja używam 1,5%, ale może być nawet 3,2%)
¾ szklanki mąki pszennej wrocławskiej
2 czubate łyżki skrobi ziemniaczanej
1 szklanka cukru (dałam domowy cukier waniliowy)
1 łyżeczka pasty waniliowej (można do mleka wrzucić laskę wanilii z wyskrobanymi ziarenkami albo zastąpić olejkiem waniliowym – taki jest w oryginalnym przepisie, ale ja nie lubię olejków)
200 g miękkiego masła dobrej jakości

Dodatkowo:
cukier puder do posypania karpatki

*Zawsze używam szklanki o pojemności 250 ml


Ciasto:
Mąkę przesiać i wymieszać z solą. Do garnka włożyć masło, wlać wodę i zagotować. Na wrzącą wodę z tłuszczem jednym ruchem wsypać mąkę i energicznie mieszać, aż ciasto będzie gładkie i będzie odchodziło od garnka. Wyłączyć i zostawić do wystygnięcia. Gdy masa będzie zimna wbijać po jednym jajku (najpierw jajko na talerzyk, a dopiero potem do ciasta, bo może zdarzyć się zepsute jajko i wtedy cała masa będzie do wyrzucenia) i miksować na najwyższych obrotach. I tak, aż wszystkie jajka będą wykorzystane. Ciasto powinno być jednolite. Podzielić je na 2 równe części.
Dwie blaszki (takiej samej wielkości) posmarować masłem i posypać mąką (ja nie wykładam papierem, bo papier sprawia, że ciasto jest wilgotne i nie chce dobrze odparować). Ciasto wyłożyć na blaszki i równo rozsmarować z pomocą łyżki. Oczywiście można wykorzystać tylko jedną blaszkę i po upieczeniu jednej części ciasta, wysmarować blaszkę ponownie i upiec drugą część. Jeśli do piekarnika nie wchodzą dwie blaszki na jednym poziomie to każdą piec osobno.
Piekarnik nagrzać do 200 stopni (góra - dół), ciasto wstawić do gorącego piekarnika i piec około 35 - 40 minut – ciasto powinno się ładnie wysuszyć i wybrzuszyć niczym góry. Jeśli ciasto nie będzie dobrze wysuszone, to karpatka będzie gumowata – ja zawsze sprawdzam, wyciągam ciasto z blaszki, odwracam i jeśli wygląda na zbyt wilgotne, to ponownie wstawiam do piekarnika na kilka dodatkowych minut. Niestety czasem prąd jest słabszy i ciasto wymaga dosuszenia. Ciasto na karpatkę zawsze wychodzi inaczej, raz są duże góry, innym razem mniejsze, ale zawsze jakieś są.
Upieczone ciasto zostawić do wystygnięcia.

Krem:
600 ml mleka zagotować z cukrem (i z laską wanilii jeśli się na nią decydujemy – laskę wanilii wyciągnąć po zagotowaniu mleka). Do pozostałego zimnego mleka dodać mąkę pszenną, skrobię ziemniaczaną, pastę albo olejek waniliowy. Do gotującego się mleka wlać to z mąką i zapachem. Gotować przez kilka minut na małym ogniu cały czas mieszając. Masa budyniowa będzie powoli gęstniała, ale trzeba gotować tak długo, aż straci smak surowizny (ja po prostu próbuję) i stanie się bardzo gęsta (pod sam koniec będzie się ciężko mieszało). Gotowy budyń zostawić do całkowitego wystygnięcia.
Miękkie masło utrzeć mikserem na puszystą masę ( mnie wyręczył robot), dodawać po łyżce zimnego budyniu ciągle miksując na średnich obrotach i tak aż do wykorzystania całego budyniu. Pod koniec można zwiększyć obroty na najwyższe. Krem powinien być gładki, gęsty i bez grudek.

Na jeden blat ciasta wyłożyć krem i w miarę równo rozsmarować. Jako, że ciasto jest pofałdowane, to w jednym miejscu będzie kremu więcej, w innym mniej, ale tak ma być. Przykryć drugim blatem ciasta i oprószyć dosyć mocno cukrem pudrem. Schłodzić. Ciasto przechowywać w lodówce.